Recenzja filmu

Judy (2019)
Rupert Goold
Renée Zellweger
Jessie Buckley

Ikona taka jak inni

Niewykluczone, że prawdziwą satysfakcję z filmu mogą czerpać wyłącznie oddani miłośnicy Garland. Wszyscy pozostali obejrzą natomiast staroświecki biopic o spadających gwiazdach. Kolejny portret
Zwyczajne amerykańskie przedmieścia. Bary pachnące naleśnikami. Kwietne alejki, domki wypiekane z piernika i kraina Oz. Cały sentymentalny wszechświat bez jednej ściany, zaprojektowany tylko po to, żeby pomieścić watahę kamer filmowych. Gdzieś na zapleczu frontu scenograficznego, kawałek za okopami, swoje leże ma 16-letni organizm do grania i śpiewania. Pracuje na planach po kilkanaście godzin dziennie, ma absolutny zakaz nastoletniości (prawdziwe randki nie, słodycze nie, pływanie nie, bieganie nie), a na sen i utrzymanie wagi dostaje michę z tabletkami. Jeśli coś idzie nie po myśli pracodawców z MGM, zaraz przychodzi zwalista Godzilla w garniturze uszytym z pana Louisa B. Mayera i warczy w te słowa: "Masz na imię Frances Gumm. Twój ojciec jest pedałem. Twoją matkę interesuje jedynie to, co ja sądzę na twój temat". No i tyle z rebelii. Od razu wracasz do odgrywania perfekcyjnej hollywoodzkiej kukły studyjnej. Narzędzia produkującego fantazje.


Dzieciństwo Judy Garland to w filmie Ruperta Goolda wyłącznie strefa mroku i krzywdy: tresura ciała, pielęgnowanie uzależnień i wydrapywanie gigantycznej narcystycznej rany bezpośrednio na ufnym nastoletnim sercu. Scenariusz Toma Edge'a – oparty z kolei na przedstawieniu teatralnym Petera Quiltera – dawkuje tę emocjonalną astmę powoli, nad biopicowe retrospekcje przedkładając raczej melodramat oraz sceniczność. Ten pierwszy bywa niestety okropnie duszny i szablonowy, rozciągnięty ponad miarę w kolejnych, na przemian ckliwych lub histerycznych, wybuchach płaczu, depresji i samobiczowania. Garland poznajemy nie tylko w momencie jej największego osobistego kryzysu, ale również w chwili schyłku pewnej formacji kulturowej o mocno przedwojennym rodowodzie. Jest rok 68., na ulicach rządzą dzieci kwiaty, w rozgłośniach Beatlesi i Stonesi, imprezy to kolorowe ciuchy i narkotyki. Judy, ze swoją wodewilową energią, to nadal wielki fenomen sceniczny i gwarancja sukcesu, ale także pewien brak pomysłu na to, jak nadążyć z własną karierą za pędzącym światem. Bez mieszkania, bez grosza przy duszy, za to z dwojgiem małych dzieci do wykarmienia, artystka traci ostatnie tymczasowe lokum w USA i jest zmuszona – bardzo wbrew sobie – do podpisania umowy na serię koncertów w Wielkiej Brytanii. 

I nie ma co ukrywać: większość tego, co dzieje się między występami – w garderobach, pokojach hotelowych, barach – układa się w męczący, nadmiernie ekspresyjny i psychologizujący trip po złamanym życiu. Goold i Edge w temacie "upadek gwiazdy" nie mają do zaoferowania wiele ponad najbardziej przegadane i po wielokroć inscenizowane schematy biopicowe. Jest więc Garland – ofiara klasycznego Hollywood i jego morderczego systemu pracy. Garland nadużywająca alkoholu i środków nasennych, które w końcu przyczynią się do jej przedwczesnej śmieci, oraz Garland – nastolatka w ciele dojrzałej kobiety, przeżywająca katusze złamanego serca i odtrącenia przez wielbicieli. Ale przede wszystkim jest tu Garland, która tak mówi o sobie w scenie wywiadu telewizyjnego: "Jestem Judy Garland tylko przez jedną godzinę wieczorem. Przez resztę czasu chcę tego, czego chcą wszyscy inni ludzi: rodziny, domu, miłości". Do takiej "ponadczasowej" prawdy da się sprowadzić dwie bite godziny aktorskiego popisu Rene Zellweger – tyleż "wcieleniowego", co pozostawiającego dziwne poczucie niedosytu i ślizgania się po powierzchni. Tak jakby scenariusz ostatecznie przytępił jej zmagania ze znanym materiałem na zaszczyty i Oscary: aktorki z młodszego pokolenia, wcielającej się w o pokolenie lub dwa starszą ikonę Hollywood. 


"Judy" ma jednak także tę drugą, zdecydowanie jaśniejszą stronę – jest nią wspomniana sceniczność. Sceniczny przepych, energia, gest i ruch. Rene Zellweger, która, o ile mi wiadomo, sama wykonywała wszystkie filmowe partie wokalne, jako Garland-performerka tchnie wielkim autentyzmem, nie tyle kopiując jej ruchy, odzywki, naturalny kontakt z publicznością i sceniczną niepokorność, co właśnie nadając im drugie życie, aranżując po swojemu, z szacunkiem i miłością. Dzięki temu szlagiery w rodzaju "The Man That Got Away" (z "Narodzin gwiazdy" George'a Cukora) czy "By Myself" brzmią szalenie świeżo i przejmująco, są rozwibrowane prawdziwym wzruszeniem, a w ich "scoverowaniu" nie czuje się chłodu i bojaźni, które tak często kładą filmy muzyczne. Goold i Edge robią także sympatyczny – chociaż może ciut zbyt ckliwy – ukłon w stronę Garland-ikony kultury gejowskiej. To właśnie w domu pary brytyjskich fanów bohaterka odnajduje namiastkę rodzinnego ciepła i pełnej akceptacji dla swojej niełatwej osobowości, co zapewne w prawdziwym życiu nigdy się nie zdarzyło i zdarzyć nie mogło. Oddaje to jednocześnie zasadniczy problem z samym filmem – niewykluczone, że prawdziwą satysfakcję mogą z niego czerpać wyłącznie oddani miłośnicy Garland. Wszyscy pozostali obejrzą natomiast staroświecki biopic o spadających gwiazdach. Kolejny portret ikony odbity na zbyt cienkiej kartce papieru. 
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones